Tybetańczycy wierzą, że mistrzowie medytacji, którzy osiągnęli najwyższy poziom duchowego rozwoju, potrafią odradzać się w wielu postaciach. Rozpoznają wówczas różne wcielenia, w których widzą emanacje ciała, mowy, umysłu, właściwości lub aktywności zmarłego. I tak oto postanowiła odrodzić się również petycja, którą od ponad trzydziestu pięciu lat uznawano za najważniejszy dokument we współczesnej historii Tybetu, choć do tej pory czytali ją tylko przywódcy Komunistycznej Partii Chin - Mao, Zhou, Deng - dla których wydrukowano kilka egzemplarzy, oznaczonych: "ściśle tajne specjalnego znaczenia".
Zatruta strzała
ADAM KOZIEŁ
Buddyści wierzą w reinkarnację. Tybetańscy buddyści idą krok dalej i poszukują nowych wcieleń swoich duchowych nauczycieli. Tą wiarą zarazili nawet Chińczyków, którzy porwali i uwięzili sześcioletniego chłopca, uznanego przez Dalajlamę za jedenastą inkarnację Panczena Rinpocze, z całą powagą partyjnego aparatu mianując innego malca "autentycznym Żywym Buddą" (pisaliśmy o tym w "Machinie" nr 9/18).
Jeżeli Pekin zdołał uwięzić nowe ciało Panczena, to jego mowa i umysł wróciły zza grobu w postaci grubej, szarej koperty, którą dostarczono do londyńskiego biura Tibet Information Network w październiku 1996 r., a jej zawartość opublikowano przed dwoma miesiącami.
"Tybetańska populacja została wyraźnie i drastycznie zredukowana", pisał do Mao dwudziestoczteroletni lama, głuchy na słowa nauczycieli i doradców, którzy ze łzami w oczach błagali, by nie pokazywał nikomu tego dokumentu. Zdrowy rozsądek, tradycyjne wróżby i wyrocznie zalecały milczenie i zapowiadały nieszczęście. Panczen stał wówczas na czele lokalnego rządu tybetańskiego i od trzech lat był najwyższym autorytetem religijnym w kraju (Dalajlama uciekł do Indii w 1959 r). "Głód, egzekucje i masowe zgony w więzieniach (...) zagrażają dalszemu istnieniu narodu tybetańskiego, który osiągnął stan bliski śmierci". I tak dalej, przez ponad sto stron. Trudno się dziwić, że Wielki Sternik miał nazwać ten list, który przeszedł do historii jako Petycja Siedemdziesięciu Tysięcy Znaków, "zatrutą strzałą, wystrzeloną w partię przez reakcyjnych feudałów".
"Wysycha pełna słodyczy rosa religii. Nie przekazuje się nauk, nie kształci nowego pokolenia, buddyzmowi, który rozkwitał w Tybecie, grozi zagłada... Nie mogę tego znieść i ja, i dziewięćdziesiąt procent Tybetańczyków", pisał ten najdziwniejszy chyba członek partii komunistycznej, ba, Komitetu Centralnego, w którym Chińczycy chcieli widzieć rzecznika swoich interesów w Tybecie. Co więcej, to chyba sprawiło, że dokument ów musiano uznać za szczególnie niebezpieczny. Panczenlama prowadzi swój wywód językiem marksizmu, wielokrotnie podkreślając wierność idei najsprawiedliwszego z ustrojów społecznych. Trudno było go więc natychmiast oskarżyć o grzech przeciwko pierwszemu przykazaniu. Przez chwilę wydawało się nawet, że petycja może przynieść poprawę losu Tybetańczyków. Na najwyższym szczeblu dyskutowano ewentualną zmianę polityki wobec regionu. Potem jednak Chiny wygrały wojnę graniczną z Indiami, wyprodukowały własną bombę atomową, a w Moskwie stracił władzę Chruszczow. Mao był na szczycie - korygowanie "błędów i wypaczeń" nie wchodziło w grę.
Dwa lata po przekazaniu petycji Panczenlama został potępiony jako wróg ludu, partii i socjalizmu. Trzy "czapki hańby". Choć nie odbył się żaden proces, następnych czternaście lat spędził za kratami: dziesięć w najbardziej strzeżonym więzieniu Chin, gdzie, poddawany nieludzkim torturom, próbował odebrać sobie życie, cztery kolejne - w areszcie domowym. Najpierw jednak - choć z reguły kojarzy się to z rewolucją kulturalną, która rozpoczęła się dopiero w 1966 r., a więc i tu był pionierem - przeszedł pięćdziesięciodniowy thamzing, wiec walki klasowej, jeden z najbardziej wiekopomnych wynalazków chińskiego komunizmu.
"Thamzingi były to demonicznie okrutne spektakle, podczas których zmuszano dzieci do oskarżania rodziców o nigdy nie popełnione zbrodnie, chłopów - do bicia właścicieli majątków, uczniów - do znieważania nauczycieli... Podczas owych wieców walki klasowej odbierano ludziom resztki godności rękoma ich sąsiadów, krewnych, najbliższych i dzieci. Sędziwych lamów zmuszano do publicznego spółkowania z prostytutkami. Oskarżonych bito, opluwano i oddawano na nich mocz. Nie oszczędzono im żadnego upokorzenia - zabijano ich powoli i na wiele sposobów. Nikt nigdy nie wypowiadał imienia osoby, która przeszła thamzing. Nie stawała się męczennikiem ludu, gdyż to lud zadał jej śmierć. Krew ofiary plamiła ręce tych, którzy powinni ją czcić i wspominać. Wstyd i poczucie winy kazały wymazywać takiego człowieka z pamięci wraz z haniebną rolą, jaką odegrało się w jego męczarniach", wspomina Athen, któremu udało się przeżyć, uciec przez Himalaje do Indii i opowiedzieć innym o tym, co go spotkało.
Z więzienia Panczenlama wychodził tylko na kolejne publiczne wiece walki klasowej. Najokrutniejszym był chyba ten z 1966 r. Na scenie, stojącej po środku wypełnionego ludźmi pekińskiego stadionu, bratowa oskarżyła go o gwałt, a brat bił, bił, bił (chińskie media informowały wówczas m.in. o tym, że Dalajlama spółkuje z panią Gandhi).
Po wyjściu z więzienia Panczenlama stał się rzecznikiem reform. Robił wszystko, by ocalić religijne, kulturowe i językowe dziedzictwo swego kraju. Zakładał szkoły, warsztaty, upierał się przy powołaniu uniwersytetu i odbudowywaniu zrównanych z ziemią klasztorów. Mówi się, że po pewnym czasie władze zwróciły mu oryginał napisanego po tybetańsku dokumentu, za który poszedł siedzieć, a który my możemy dziś przeczytać dzięki TIN i odwadze bezimiennego nadawcy szarej koperty. Owinął go ponoć w żółty jedwab i dotknął nim swojej głowy. Buddyści traktują w ten sposób święte teksty, słowa Buddy...
Panczenlama, choć próbował łagodzić niepokoje - potępił na przykład rozruchy i demonstracje w Lhasie, które doprowadziły w końcu, już po jego śmierci, do ogłoszenia stanu wojennego w marcu 1989 r. - pozostał najbardziej nieprzejednanym krytykiem polityki Chin w Tybecie. Nikt zresztą, żaden Chińczyk, a już na pewno żaden przywódca "mniejszości narodowej", nie mówił - i nadal nie mówi - tak do partii, pozostając w bezpośrednim zasięgu jej łap. "Cena, jaką Tybet zapłacił za rozwój, była znacznie wyższa niż zyski" - stwierdził tuż przed śmiercią w styczniu 1989 r. Do końca też pozostał wierny Dalajlamie, jak chcą buddyjskie teksty: Zwycięskiemu Ojcu, któremu był Synem, Słońcu Dharmy, któremu był Księżycem. W ostatniej mowie - ku zdumieniu zebranych mnichów, nie podejrzewających nawet, że temu pięćdziesięcioletniemu, potężnemu mężczyźnie zostało tylko kilkanaście godzin życia - dał jasno do zrozumienia, że to właśnie Dalajlama musi wskazać jego kolejne wcielenie.
Tybetańczycy przypisują swoim mistrzom wiele cudownych mocy. Wierzą na przykład, że teraźniejszość, przeszłość i przyszłość są dla nich jak otwarta księga. Kto wie, może Panczenlama przewidział także zainteresowanie Hollywood swoim umęczonym krajem.
"Gdyby powstał film o zbrodniach w prowincji Qinghai (tak Chińczycy nazywają tybetańskie Amdo), zaszokowałby każdego widza. W Goloku ciała zabitych spychano ze wzgórza do głębokiego rowu. Żołnierze mówili krewnym ofiar, że powinni cieszyć się ze zdławienia rebelii, i zmuszali ich do tańczenia na ciałach pomordowanych. Potem wszystkich wystrzelano z karabinów maszynowych" - walił pięścią w stół podczas obrad podkomisji Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych w Pekinie w marcu 1987 r. (jak wynika ze statystyk, w 1956 r. w okręgu Golok mieszkało 130 tys. osób, w 1963 r. - już tylko 60 tys.).
Hollywood nie lubi jednak szokować publiczności. Na film, o jakim myślał Panczen Rinpocze - film, nie będący sentymentalnym dziennikiem tak ukochanego przez Fabrykę Snów niebieskookiego, aryjskiego turysty, w którym dzielni i szlachetni tubylcy budzą skłonność do egzystencjalnej refleksji - przyjdzie nam jeszcze poczekać.
Za Machiną nr 4/98
Powrót do menu Kronika
Powrót do strony głównej
|