Foto: Rex Features London

 

Sikkim przyciąga pięknem pejzażu, niezwyktością religijno-obyczajową, klimatycznymi dziwnościami

Brama Tybetu

mapka Olgierd Budrewicz

Przez wiele lat fascynowala mnie plamka na mapie oznaczająca starodawne królestwo Sikkim. Potem ten liliput między olbrzymami anektowany zostat przez Indie i stat się ich dwudziestą drugą prowincją. Aneksja wywołała znikome echo w światowych mediach, niemal nikt nie zaprotestował, że oto z dnia na dzień zniknął podmiot prawa międzynarodowego. Z wyjątkiem - to już tu i ówdzie zauważono - królowej Sikkimu Gyaimo, która oskarżyła Indie o bezprawne zagarnięcie terytorium suwerennego państwa. Monarchini, wdowa po ostatnim królu Sikkimu, pochodziła z Nowego Jorku, nazywała się Hoope Cooke.

Niepodległego Sikkimu już nie ma, ale - co dziwne - do dziś zachował on swoją wyraźną odrębność. Nadal nie można dojechać tu koleją, nie ma lotniska. Pozostaly jednak granice, na których przekroczenie trzeba mieć specjalne zezwolenie z Delhi (cztery kwestionariusze i tyleż fotografii). A podróż w te strony sama w sobie jest przygodą. Odwiedzić tę małą enklawę (60 km na 100 km) u stóp Kangcz'endzongi, znaczy pogapić się na lasy rododendronów, cyprysy i rozczochrane eukaliptusy, zajrzeć w głębokie parowy rzek pełnych kaskad, wjechać w świat malowniczych buddyjskich klasztorów, stup, łopocących zewsząd modlitewnych flag. Przede wszystkim należy jednak jakoś dobrnąć do tego kraju!

Po szczęśliwym przebyciu samochodem trzęsawiska bud Dardżylingu (ojczyzny herbaty), jego robaczywych uliczek i ciżby straganów, po sfotografowaniu najstarszej na świecie kolejki wąskotorowej (dumy Anglików) i jej nieludzko ubrudzonych sadzą pasażerów trzeba się wkrótce poddać kontroli na granicy - no i jest się niby nadal w Indiach, ale już w Sikkimie.

Powoli ustępuje magma slumsów, straganów, nędznych sklepików, tłumu biedaków - cała indyjska mizeria rodem z Radżasthanu i Uttar Pradeś. Im głębiej wciska się wielbłąd w to sikkimskie ucho igielne, tym mniej jest Indii, a więcej Tybetu. Może zdumiewać, że ten kraj, w którym od półtora wieku nie ustaje infiltracja ludności nepalskiej, a więc hinduistycznej, nadal nosi piętno buddyzmu.

Rumtek, już blisko stolicy kraju, Gangtoku. Spod nisko wiszących chmur wyłania się nagle sławne centrum buddyzmu Karma Kagyu. Na przestronnym podwórcu, na biegnących w górę licznych schodach, w przedsionkach świątyni czerwienią się szaty mnichów, błyszczą ich wygolone głowy.

Odtąd na drogach Sikkimu nie zabraknie już mrocznych wnętrz przybytków Buddy, woni kadzideł, poszumu młynków modlitewnych, dźwięku tajemniczych instrumentów. I trzeba się dziwić, że Sikkim, zamieszkany dziś w 80 proc., a może ponad 80 proc., przez Nepalczyków (w tym Gurkhów), gdzie językiem oficjalnym jest nepalski, pozostał krajem religijnego kompromisu. Obowiązuje tam bowiem synkretyzm, poszanowanie różności wiary i obyczajów. Pierwotni mieszkańcy Lepcha i Bhutia stanowią topniejącą mniejszość, ale ich korzenie i zaplecze, czyli Tybet, są potężną duchową siłą.

Gangtok leży na wysokości 1600 m n.p.m., liczy ok. 70 tys. mieszkańców. Miasto jest teraz stolicą jednego ze stanów Indii, niegdyś - niepodleglego królestwa. Co naprawdę wydarzylo się w tym himalajskim zakamarku, w tym lilipucim, ale stabilnym kraju rządzonym od polowy XVII w. przez dynastię Namgyalów z Tybetu? Państwo funkcjonowalo nieprzerwanie, choć po drodze przytrafialy się liczne dramatyczne epizody; w XIX w. Anglicy narzucili mu swój protektorat, w roku 1947 zastąpiły ich Indie.

Wielki kocioł zagotował się w latach 50. Chińczycy zajęli wówczas Tybet (1951 r.). Piętnaście lat później wybuchła tzw. wojna graniczna chińsko-indyjska. Sikkim znalazł się na krawędzi groźnego kotła. Zrodziła się obawa, że Pekin nie uszanuje odrębności suwerennego królestwa i jego wojska przecisną się tą furtką wśród himalajskich szczytów. Wtedy (był już rok 1975) parlament w Delhi uprzedził domniemane zamiary Chin i - trochę na wszelki wypadek - ogłosił aneksję Sikkimu. Akt niegodny pochwały, ale układ z 1947 r. stwarzał pewne podstawy ku temu. Dobrym pretekstem do decyzji stały się rozruchy uliczne w Gangtoku i wyniki referendum, w którym znaczna część mieszkańców opowiedziała się za przyłączeniem Sikkimu do Indii. Ostatni z rodu Namgyalów, chogyal Phaden Thondup, zmarł niedługo potem.

Granice dwudziestego drugiego stanu Indii pokrywają się z dawnymi granicami małego suwerennego królestwa. Z czasem liliput stał się ciekawostką folklorystyczną i atrakcją turystyczną państwa indyjskiego, a trzeci pod względem wysokości szczyt Kangcz'endzonga pozostał celem najodważniejszych himalaistów. Silnym magnesem wydaje się być ciągle endemiczna w dużym stopniu flora i fauna, a także piękno pejzażu, niezwykłość religijno-obyczajowa, klimatyczne dziwności, legenda yeti.

Wielu turystów z Indii nie bez emocji zmierza teraz dżipami po niebezpiecznej górskiej drodze nad jezioro Tssongo, gdzie leży śnieg wzbudzający zdumienie przybyszów z Kalkuty i Bombaju. Gremialnie tarzają się oni w tej surrealistycznej dla nich bieli, obrzucają śnieżkami, wrzeszczą jak niespełna rozumu. Niedaleko jeziora przebiega granica z Tybetem, gdzie stoją naprzeciw siebie chińscy i indyjscy żołnierze. W tamtą stronę jadą ciężarówki i wozy pancerne odprowadzane wzrokiem przez wielu handlarzy o spalonych górskim słońcem twarzach, zresztą uchodźców z Tybetu, i kilkudziesięciu turystów. Emocje tych ostatnich studzi lodowaty wiatr i brak tlenu. a także gorączkowa chęć utrzymania się na grzbiecie kosmatej krowy o wielkim porożu, zwanej w tych stronach jakiem (bacznie obserwowanym przez pasterza o nieruchomym, jakby wyjętym z formaliny obliczu). Odpowiednia tablica podaje wysokość tego miejsca: 4200 m n.p.m Inna odradza spacer do granicy. Kolejm zakazuje siusiania do jeziora.

Historia sprowadziła starodawne królestwo do roli wysuniętego posterunku wojskowego na rubieżach wielkiego państwa. Dopóki panuje spokój, dopóty nie zwykłego kraju nie opuszczają turyści, himalaiści, poszukiwacze osobliwości przygód.

Za tygodnikiem Wprost

 

Powrót do menu Porady dla Podróżników     Powrót do strony głównej