JuIlay! Witajcie w Ladakhu, Małym Tybecie, jak czasem nazywa się ten region. W tej krainie można obserwować życie, jakie gdzie indziej praktycznie już nie istnieje, i obcować z tybetańską kulturą buddyjską, nie zmienioną od tysięcy lat. To miejsce jest wyjątkowe - jego kultura jest bardziej charakterystyczna dla samego Ladakhu niż dla całego Tybetu.
Ten położony na dużej wysokości pustynny region, otoczony górami we wszystkich kolorach tęczy otworzył się dla turystów dopiero w 1974 roku. Nie trzeba było już wydawać fortuny by zobaczyć nepalskie Kathmandu - Ladakh jest o wiele tańszy, jest też dużo ciekawszy Ludzie, którzy zamieszkują tę krainę, są równie wyjątkowi jak krajobraz Ladakhu.
Jak większość podróżnych, zamierzamy zwiedzić tybetańskie klasztory i wspiąć się na parę przełęczy (Ladakh po tybetańsku oznacza krainę wielu przełęczy). Najpierw musimy się jak najszybciej wydostać z New Delhi. Namawiamy więc taksówkarza, by jechał na lotnisko. Kilka godzin później samolot unosi nas nad potężnymi, wiecznie skrytymi pod śniegiem zboczami Himalajów, mija suche i jałowe szczyty pasma Ladakh. Po długiej podróży lądujemy na płaskowyżu tybetańskim niedaleko rzeki Indus, na wschód od miasta Srinagan. Pierwszy rzut oka - surowy, niewiarygodnie piękny krajobraz tego miejsca wydaje się niemal nie z tego świata.
Zostawiliśmy za sobą hinduistyczne Indie, monsuny i kapryśny subkontynent. Tak w sensie geograficznym, kulturowym, jak i historycznym, jesteśmy teraz w Starym Tybecie. Rozglądając się wokół nietrudno zgodzić się z opinią, że Indie są jednym z najbardziej różnorodnych państw świata.
W XVII wieku Ladakh było królestwem i obejmowało również tereny należące dziś do Nepalu. W 1834 roku maharadża Dżammu zdołał podbić ten region i dołączyć je do swego prywatnego imperium, które dziesięć lat później powiększył jeszcze o odkupiony od Kompanii Wschodnioindyjskiej Kaszmir. Po odzyskaniu przez Indie niepodległości, w 1948 roku Ladakh stało się częścią stanu Dżammu Kaszmir. Fakt, że Ladakh było częścią Indii, uchronił ten niezwykły region od zagłady. Ledwie kilka lat później, w 1950 roku, komunistyczne Chiny najechały Tybet. Rewolucja kulturalna w barbarzyński sposób zniszczyła prawie wszystkie pomniki kultury buddyjskiej. Dziś, jak mówi znany tybetolog David Snellgrove z Uniwersytetu Londyńskiego, Ladakh jest "praktycznie jedynym ocalałym skarbcem wielkiego kulturowego dziedzictwa Tybetu". (W zeszłym roku władze w New Delhi przyznały Ladakh pewną autonomię samorządową, uznając region ten za unikalny w sensie historycznym
i kulturowym.) Jeśli dodać do tego niebywałe wprost tereny do uprawiania trekkingu, nic dziwnego, że z roku na rok ściąga tu coraz więcej turystów. Magia "kawałka prawdziwego Tybetu" działa.
Sklepy cynamonowe pod samym niebem
Mieszkańcy "małego Tybetu" postanowili otworzyć swoją odludną krainę dla turystów. Mieli po temu ważki powód. -Tybetańskie klasztory zostały zniszczone przez Chińczyków, czuliśmy się więc w obowiązku udostępnić zwiedzającym zabytki znajdujące się na naszym terenie. Tybet nie może pójść w zapomnienie - podkreśla Tashi Rabgias, badacz i historyk Ladakhu.
Wysiadamy z samolotu. Płuca panicznie chwytają rozrzedzone powietrze. Leh (2200 mieszkańców) położone jest na wysokości 3500 metrów nad poziomem morza. Trzeba mrużyć oczy-barwy są niewiarygodnie ostre. Po obu stronach szerokiej doliny Indus piętrzą się niebotyczne szczyty górskie, wysokie na 6000 metrów. Niebo ma tutaj niezwykły kolor, zwany błękitem tybetańskim.
Tablica w jednopokojowym budynku tutejszego "portu lotniczego" ostrzega nas przed zgubnymi skutkami niedotlenienia, informuje o objawach i radzi, by przez kilka pierwszych dni nie szarżować z trekkingiem. Obserwuję więc uważnie reakcje swojego organi zmu, ale czuję się całkiem nieźle. Z ciekawością przyglądam się tragarzom wyładowującym z samolotu worki, plecaki, drewniane skrzynie, a nawet motocykl. Za chwilę ruszamy w drogę do Leh, stolicy dawnego królestwa.
Niestety - trzy godziny później, po śniadaniu złożonym z omletów i herbaty leżąc na hotelowym łóżku, odkrywam u siebie objawy oddychania rozrzedzonym powietrzem,
o których informowała tablica na lotnisku. Mam ból głowy w której dodatkowo okrutnie mi się kręci, jestem krańcowo wyczerpany i nie mam na nic ochoty.
Przez trzy kolejne dni powoli się aklimatyzujemy stopniowo też poznajemy Leh. Miasteczko znajduje się na łagodnym wzniesieniu, wśród topól, wierzb i ogrodów warzywnych. Dobrze nawodnione tereny są wielką rzadkością w Ladakhu. To miejsce jest suche jak wiór, poza obrębem doliny Indusu krajobraz tworzą
głównie piaszczyste lub kamieniste równiny i majestatyczne góry.
Sklepy tybetańskich i kaszmirskich kupców rozłożone są wzdłuż głównej ulicy biegnącej przez całe miasto. Można tu kupić wszystko, co podsunie wyobraźnia,
a nawet jeszcze więcej. Leh jest bowiem jedynym większym ośrodkiem handlu między Sringarem i Manali. Nie sklepy są jednak centralnym miejscem handlu, ale chodniki. To tutaj kobiety o długich ciemnych włosach zaplecionych w warkocze sprzedają świeże produkty; nie przegapią też okazji, by zamienić dwa słowa z każdym z przechodniów. Można tu spotkać górali, turystów z dalekich krajów, którzy przyjechali, by pochodzić po górach, pracowników organizacji humanitarnych, snobów obieżyświatów z obszarpanymi plecakami, nomadów z płaskowyżu w zachodnim Tybecie, grupy wystrojonych turystów prosto z Niemiec oraz uczniów w niebieskich mundurkach z plastikowymi manierkami. Spotkaliśmy też... fanatyków surfingu z Australii.
W tybetańskiej części bazaru przystanęliśmy na chwilę przy stoisku z młynkami modlitewnymi (to idealne pamiątki i jest na nie wielki popyt). Obok nas ktoś kupuje dwa ogromne mosiężne rogi. Sprzedawca wyjaśnia nam, że przeznaczone są dla klasztoru w sąsiedniej dolinie Nubra. Prawdopodobnie ten człowiek przyjechał tu autobusem (nowo otwarta szosa do Nubry biegnie przez przełęcz Khardung na wysokości 5606 metrów co czyni zeń najwyżej położoną drogę samochodową w świecie), ale zniszczone buty ogorzała od słońca i wiatru twarz oraz nosidła sugerują, że równie dobrze mógłby przejść tę trasę piechotą.
Pierwszym klasztorem, jaki zwiedzamy, jest Sankar. Od miasteczka dzieli go tylko krótki spacer. Malownicza ścieżka zaczyna się za meczetem w Leh i wije się przez pola upraw tarasowych, wśród domostw o płaskich dachach, przy których łopoczą modlitewne flagi. Wychodzimy wcześnie rano, bo najlepszą porą na odwiedziny w klasztorze jest poranne nabożeństwo puja. Parę minut przed siódmą jesteśmy na miejscu. Mnich przy bramie szepcze "Jullay" i zaprasza nas do środka. Zdejmujemy
sandały i siadamy w jednej z ławek. Jesteśmy w dukhangu, wielkiej sali w klasycznym stylu tybetańskim. Między rzeźbionymi kolumnami wiszą bogato zdobione thangi i jedwabne proporce. Na ścianach widać malowidła przedstawiające dobroczynne i złośliwe bóstwa oraz tantryczne mandale. Na ławkach leżą tybetańskie kobierce. Przed posągami z brązu palą się kadzidła.
Skupienie modlących się jest tak duże, że nikt niemal nic zauważył naszej obecności. Mnisi ani na moment nie przerywają transowej mantry śpiewanej przy akompaniamencie bębnów. Czujemy się wyjątkowo obserwując ceremonię, bo jesteśmy jedynymi obcymi w klasztorze.
Co jakiś czas śpiewy ustają, prowadzący ceremonię lama podnosi dzwonek vajra i wydobywa z niego przejmujący krystalicznie czysty dźwięk. Po chwili śpiew znowu się wznosi. Rytuał ten jest bardzo odmienny od buddyjskich ceremonii, jakie można oglądać w całej południowo-wschodniej Azji. To Vajrayana, czyli buddyzm tantryczny. Tantry (teksty powstałe w VII wieku w Indiach) opisują podstawy technik koniecznych dla osiągnięcia głębokich doznań mistycznych. Buddyzm tybetański
w znacznym stopniu wykorzystuje te techniki. Interpretacja zawiłości tantr należy do lamów, czyli wtajemniczonych. Najsłynniejszy z nich to Dalaj Lama, duchowy i polityczny przywódca Tybetu, obecnie mieszkający w Dharamsali w Indiach. Na przedmieściach Leh ma swą letnią rezydencję. Szóstego lipca tysiące nomadów oraz mieszkańców wiosek i miasteczek zbierają się na zielonych łąkach wokół pałacu, żeby uczcić urodziny Dalaj Lamy.
Spacer wśród chmur
Namioty i flagi modlitewne pokrywają teren. Następnego dnia odbywa się słynne
święto w Hemis, mniej więcej godzinę drogi z Leh. Zwiedzanie odleglejszych klasztorów nie jest problemem dzięki taksówkom, które (co w Indiach jest rzadkością) mają ustalone stawki kilometrowe. Taksówka zabiera cię spod hotelu.
Całodniowa wycieczka kosztuje mniej niż dwadzieścia dolarów. Autobusy również jeżdżą tymi sarnymi drogami i jeśli uda się do nich wcisnąć, podróżuje się prawie za darmo.
Kiedy przyjeżdżamy na miejsce, herbaciarnie pod namiotami i stragany działają pełną parą, oferując swoje usługi i towary pielgrzymom i turystom. Przez dwa dni mnisi z Hemis w tradycyjnych strojach będą dawać przedstawienia na rozgrzanym słońcem dziedzińcu klasztoru. Ich tańce przedstawiają walkę o władzę między Padmasambhawą - czarownikicm z VIII wieku i świętym, który zaszczepił tu buddyzm, a miejscowymi bóstwami i demonami.
Po Hemis kolej na Alchi, najstarszy i najlepiej zachowany klasztor w Ladakh, ukryty w zakolu lndusu. Podróż z Leh trwa co prawda dwie godziny i nastręcza nieco kłopotu jednak jedenastowieczne malowidła i rzeźby są zupełnie zdumiewające. Zabraliśmy do Alchi sprzęt turystyczny, bo chcieliśmy wybrać się do Sumdah, rzadko odwiedzanego klasztoru z malowidłami ściennymi równie starymi jak te w Alchi. Mimo że w prostej linii między Alchi a przełęczą Stakpsi jest jedynie 11 kilometrów, różnica wzniesień wynosi ponad 1500 metrów.
Wspinamy się na wysokość 4300 metrów (według naszych wysokościomierzy w zegarkach). Po obu stronach szlaku płyną rwące strumienie. Kilka jaków pnie się na ubogich w roślinność łąkach. Półtorej godziny później dochodzimy do kamiennego szałasu, na dachu którego suszą się sery. - Jullay - woła do nas siedzący przed chałupką pasterz. - Potrzebny wam może przewodnik i osioł? - pyta. To kusząca propozycja, ale odmawiamy. Wędrówka po górach, z dala od ludzi, sprawia nam wielką przyjemność. Poza tym to na pewno niedaleko. Już za chwilę żałujemy swojej decyzji. Szlak staje się bardziej stromy i coraz dotkliwiej zaczynamy odczuwać zmęczenie i różnicę ciśnień. Postanawiamy liczyć kroki i rozważnie dozować przerwy. Dwanaście kroków - 30 sekund odpoczynku. Dwa wdechy, dwa wydechy.
Zastanawiałem się, kto może przejść tę trasę w sześć godzin. Nam ta wyprawa już zabrała osiem, a końca nie widać. O trzeciej zmniejszamy tempo. 30 sekund przerwy co pięć kroków. Tempo nie jest co prawda imponujące, ale tylko tak możemy nadal posuwać się naprzód. O piątej dochodzimy do kilku kupców usypanych z kamieni. Jesteśmy przekonani, że za chwilę ujrzymy maszty z modlitewnymi flagami, ustawiane tu na każdej przełęczy
Nic z tego, widzimy jedynie lśniącą czapę śniegu między szczytami. A więc jeszcze co najmniej godzina marszu. Zrobiło się późno, kończy nam się woda. Pocieszamy się myślą, że jesteśmy na wysokości Mont Blanc, najwyższego szczytu w Europie, choć do poziomu zwykłej (według tutejszych standardów) przełęczy wiele nam jeszcze brakuje.
Wracamy nocą (plus dwa stopnie według naszego termometru), ale nagrodą za nasze trudy jest przepiękny widok, gdy o świcie wschodzące słońce oświetla śnieg na szczytach. Kiedy filtruję wodę, z gór schodzi ogorzały góral, kręcąc swym młynkiem modlitewnym.
- Jullay, jullay - krzyczy w naszą stronę. Tylko ktoś taki może pokonać tę drogę w sześć godzin. Dla urodzonych w "księżycowej krainie" taki marsz to poranna przechadzka. - Jullay - odkrzykuję. Macha mi ręką, nawet się nie odwracając.
Za pismem voyage - magazyn o podróżach, numer 1
Powrót do menu Porady dla Podróżników
Powrót do strony głównej