Kate Saunders - Marie Claire "Kobiety Świata", wrzesień 1997
XIV Dalajlama miał dwa lata, kiedy został rozpoznany jako "Żywy Budda". Jego młodszej siostrze Jetsun Pemie wiele razy opowiadano tę historię. Było to w odległej prowincji Tybetu, w zimowe popołudnie 1937 roku. Do rodzinnego domu przybyła grupa podróżników, którzy poprosili matkę Pemy o zgodę na przyrządzenie posiłku nad palącym się ogniem. Jej mały synek, Lhamo, wspiął się na kolana służącego podróżnych i zaczął badawczo przyglądać się jego naszyjnikowi. - Chcę go dostać - powiedział. Podróżnicy popatrzyli po sobie. Naszyjnik należał wcześniej do XIII Dalajlamy. - Możesz go mieć, jeżeli zgadniesz, kim jestem - odpowiedział służący. Ku zdumieniu wszystkich chłopiec odgadł, że ma przed sobą wysokiego rangą mnicha buddyjskiego i jego świtę. Mnich pokazał chłopcu różne przedmioty, których część należała do Dalajlamy, reszta zaś była replikami. Lhamo wskazał bezbłędnie właściwe przedmioty. Na ciele chłopca znaleziono znaki, które tradycyjnie były kojarzone z Dalajlamami: duże uszy, smugi na nogach jak tygrysie pręgi, charakterystyczne pieprzyki na torsie. Matka Pemy opowiedziała sen, który przyśnił się jej w noc poprzedzającą narodziny chłopca: widziała wówczas dwa niebieskie smoki, które ją pozdrawiały. - Od tego dnia nasza rodzina nigdy już nie była taka jak przedtem - mówi Perma, dzisiaj 58-letnia mężatka. - Z biednych chłopów przemieniliśmy się w najbardziej uprzywilejowaną rodzinę w Tybecie. W wieku czterech lat Dalajlama został przewieziony przez góry do stolicy Tybetu - Lhasy - gdzie witały go tysiące ludzi. Trzy lata później, gdy Pema miała pięć lat, został formalnie uznany duchowym przywódcą i absolutnym władcą Tybetu. Pema i jej siostra Tsering Dolma pamiętają samotne życie brata w ciemnej i zimnej sypialnie na siódmym piętrze mającego tysiąc komnat pałacu Potala. Zamiast dzieci jego towarzystwo stanowili jedynie starzy mnisi. - Nie pozwalano mu widywać rodziców zbyt często - mówi Pema. - Mieszkali oni w specjalnym mieszkaniu niedaleko pałacu. Moje stosunki z Jego Świątobliwością były bardzo formalne. Byłam zazwyczaj niezwykle znudzona, kiedy moja matka zabierała mnie na spotkania z nim. Jego Świątobliwość rozumiał się znacznie lepiej z dorosłymi, niż z innymi dziećmi. Był przygotowywany do przyszłej funkcji już od wczesnego dzieciństwa. Jedynym, co interesowało mnie podczas tych wizyt, były słodycze otrzymywane od służącego. W 1949 r., kiedy Dalajlama miał zaledwie 14 lat, życie rodziny znów się zmieniło. 40.000 żołnierzy chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej zajęło Tybet, z łatwością rozbijając źle uzbrojone wojska tybetańskie. Rozpoczęta wówczas chińska okupacja przyniosła śmierć setek tysięcy Tybetańczyków wskutek tortur, głodu i egzekucji, brutalną politykę przymusowych aborcji i sterylizacji. Język i kultura tybetańska zostały zagrożone wskutek zniszczenia tysięcy klasztorów, tradycyjnych miejsc edukacji. - Zostałam wysłana do szkoły klasztornej w Indiach, zaś mój brat i rodzice pozostali w Tybecie. Okropnie się o nich bałam. - Jego Świątobliwość stanął wówczas przed najbardziej bolesną decyzją swego życia: czy pozostać w Tybecie i ryzykować życiem, czy opuścić kraj i ludzi, których kochał. Moja matka i jego doradcy ostatecznie przekonali go do ucieczki. 17 marca 1959 r. Dalajlama, przebrany za zwykłego Tybetańczyka, wyruszył na południe. Dopiero po kilku dniach Chińczycy dowiedzieli się o tym. Wówczas oddziały chińskiego wojska zmasakrowały tysiące Tybetańczyków zgromadzonych wokół letniego pałacu Dalajlamy. - Kiedy dowiedzieliśmy się, że Jego Świątobliwość dotarł bezpiecznie do Indii, nasza radość mieszała się ze smutkiem po zamordowanych w Lhasie - mówi Pema. - Przez wiele dni nie mogłam spać, ani jeść. Na wygnaniu spotkała się cała rodzina: pięciu braci, dwie siostry i ich matka. - Na wygnaniu, moje stosunki z Jego Świątobliwością zmieniły się - dodaje Pema - pierwszy raz poczuł się wolny od etykiety. Zostaliśmy serdecznymi przyjaciółmi. Obecnie Dalajlama mieszka w Dharamsali, niedaleko swojej siostry. To miasto w Indiach stało się schronieniem dla tybetańskich uciekinierów i siedzibą tybetańskiego rządu na uchodźstwie. Dalajlama podróżuje niestrudzenie po świecie głosząc prawdę o Tybecie. - To był pomysł Jego Świątobliwości, abym pomagała mojej starszej siostrze Tsering zajmować się najmłodszymi uciekinierami, którzy przybywali prawie codziennie do Dharamsali. Ich przeprawa przez góry mogła trwać kilka miesięcy. Pokonywali przełęcze na wysokości 6.000 metrów, często w głębokim śniegu. Większość Tybetańczyków była źle przygotowana do podróży - w tenisówkach i z małą ilością jedzenia. Wielu zmarło po drodze. Pema została prezesem Wioski Dzieci Tybetańskich, organizacji, która ma oddziały w całych Indiach i opiekuje się ponad 11.000 dzieci. - Niektóre z nich to sieroty, których rodzice zostali zabici przez Chińczyków. Inni zostali wysłani przez rodziców, aby szukali lepszego życia po drugiej stronie gór - wyjaśnia. - Dzieci, które trafiają do nas straciły wszystko - dom i rodzinę. Dlatego staramy się stworzyć atmosferę miłości i wsparcia. Trójka dzieci Pemy wychowywała się w Wiosce Dzieci Tybetańskich: "Szkoła jest jak wielka rodzina i wszyscy troszczymy się o innych." - W 1980 r. wróciłam do Tybetu przewodnicząc oficjalnej delegacji - mówi. - Byłam przerażona tym, co widziałam i płakałam przez cały pobyt. Spotkałam kobietę, której męża Chińczycy wtrącili do więzienia. Nie miała pieniędzy, aby nakarmić dzieci. Tak więc, nie mogąc znieść widoku ich wychudzonych ciał, zaczęła żywić je zupą sporządzoną z własnej krwi. Wkrótce nie miała dość siły, by utrzymać się na nogach. Pema szczególnie zainteresowała się złą sytuacją kobiet w Tybecie. Chińczycy wprowadzili tam swoją ostrą politykę regulacji urodzeń. Oznacza to brutalne, przymusowe aborcje i sterylizacje kobiet z "mniejszości" tybetańskiej. Zamężne kobiety w wieku 25-35 lat mają prawo do dwóch dzieci na wsi i jednego w miastach. 48-letnia Choekyi, która uciekła z Tybetu cztery lata temu i obecnie mieszka w Dharamsali, wspomina, co przydarzyło się jej, gdy przekroczyła obowiązujący w jej wsi limit trójki dzieci: - Kiedy nosiłam w sobie czwarte dziecko chiński urzędnik nachodził mnie w domu, namawiając do przerwania ciąży. Odmawiałam. Chciałam mieć to dziecko, wiedziałam, jakie są chińskie szpitale. W jednym z nich, niedaleko ode mnie, przeprowadza się codziennie w okropnych warunkach 10-20 przymusowych aborcji. W Chinach dozwolone jest wykonywanie zastrzyków w brzuch u kobiet, które są w 9 miesiącu ciąży, aby zabić dziecko znajdujące się w drogach rodnych. Zdarzają się sytuacje, kiedy zdrowy noworodek jest zabijany przez pielęgniarkę zastrzykiem z trucizną. Jedyną techniką sterylizacji narzędzi chirurgicznych bywa opłukanie ich w gorącej wodzie. - Dwie kobiety wróciły do szpitala z zakażeniami kilka dni po aborcji. Jedna z nich była sparaliżowana. Chińczycy zmuszają kobiety do stosowania IUD-92. Wprowadzenie IUD często prowadzi do zakażenia. Choekyi urodziła czwarte dziecko. Chińscy urzędnicy zaczęli szantażować ją żądając, aby poddała się sterylizacji. - Musieliśmy zapłacić wysoką karę za czwarte dziecko. Byłam przerażona. Wiedziałam, że oddziały policji przeczesywały tereny wiejskie zmuszając do sterylizacji takie kobiety, jak ja. Jeżeli kobieta stawiała opór, urzędnicy mogli skonfiskować w jej domu wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Jeżeli nic nie znaleźli w środku wyłamywali futryny, zabierali meble. Ja odmawiałam Chińczykom dopóki nie zagrozili, że zamkną mojego męża w więzieniu. Sterylizacje Tybetanek są często przeprowadzane metodą "tnij i wiąż": jajowody są przecinane i zawiązywane. Choekyi wspomina: - Szpital posiadał jeden mały pokój z czterema łóżkami. Podane mi znieczulenie nie było skuteczne. Czułam skalpel, który ciął moje ciało. Słyszałam jęki innej kobiety. Operacja trwała półtorej godziny, dla mnie jednak ten czas wydawał się wiecznością. Po trzydniowym pobycie otrzymałam rachunek za jedzenie i zajmowane przeze mnie łóżko. Miałam jednak szczęście. Czasem urzędnicy przeprowadzają sterylizacje u kobiety w domu, używając brudnych narzędzi chirurgicznych. Po operacji Choekyi nie była w stanie pracować z mężem na polu. - Czułam się niezwykle słaba, jednocześnie nie miałam pieniędzy na lekarstwa - mówi. - Nawet teraz mam silne bóle macicy i nie mogę zbyt dużo chodzić. Ale przynajmniej żyję. Dwie moje przyjaciółki zmarły na skutek zakażeń po sterylizacji. Choekyi i jej mąż postanowili uciec z Tybetu. Najpierw wysłali do Indii dzieci. Sami wynajęli przewodnika, który przeprowadził ich przez góry. - Podróź była okropnym przeżyciem. Całe moje ciało spuchło i prawie nie mogłam iść - opowiada Choekyi. Kiedy przybyli do Indii nie mieli pieniędzy na jedzenie. - Pierwszą rzeczą, którą kupiliśmy było kilo pomarańczy dla naszych dzieci. Pema rozumie determinację kobiet tybetańskich, aby zachować swe rodziny i kulturę. Sama dorastała w Tybecie wolnym o chińskiej obecności - Tybecie, który dziś nie istnieje. Jej wspomnienia z dzieciństwa powróciły, gdy Jean-Jacques Annaud zaproponował jej rolę własnej matki w filmie "Siedem lat w Tybecie". - Spytałam Jego Świątobliwość, czy powinnam to robić, a on powiedział, abym spróbowała - opowiada. - Czuł, że ten film może zwiększyć świadomość losu Tybetańczyków. - Powiedziałam reżyserowi, że nie mam doświadczenia aktorskiego, ale on odpowiedział, że wystarczy, abym myślała o mojej matce i zachowywała się tak, jak ona by to robiła. Pamiętam jej mądrość, dobroć, sposób, w jaki rozmawiała z ludźmi i próbowałam przekazać to w mojej roli. - Podczas realizacji "Siedmiu lat w Tybecie" różne fragmenty mojego życia połączyły się. Przybliżyłam się do mojej rodziny i zyskałam lepszą znajomość faktów, które decydowały o naszych losach. Wzrósł mój szacunek dla mojej matki, lepiej rozumiem samą siebie. Podczas zdjęć Pemie pomagał Brad Pitt, który gra główną rolę austriackiego himalaisty Heinricha Harrera. - Bardzo mi pomagał, kiedy zapominałam tekst zawsze mi podpowiadał. W przerwach na planie wypytywał o buddyzm i Jego Świątobliwość. Film kończy scena inwazji chińskiej. - Wszyscy wtedy płakaliśmy - opowiada Pema - Brad Pitt, operatorzy kamer, wszyscy Tybetańczycy. Dla wielu młodych aktorów, którzy urodzili się na wygnaniu i nie znali cierpień swoich rodziców, praca przy tym filmie była prawdziwym emocjonalnym przebudzeniem. - Jednym z największych wyzwań dla Tybetańczyków podczas realizacji tego filmu była współpraca z aktorami chińskimi. Tybetańczycy czują bardzo dużą niechęć do Chińczyków, ale podczas wspólnej pracy zaprzyjaźniliśmy się z nimi. Pema przeżywała na nowo śmierć swego ojca, Choekyonga Tseringa, który umarł, gdy miała 7 lat. - Mój ojciec uwielbiał mnie, każdego ranka biegłam do jego pokoju i skakałam po łóżku. Pewnego dnia jego drzwi były zamknięte, zaś pomocnik powiedział, że nie wolno mi się z nim zobaczyć, ponieważ jest zbyt chory. - Dzieci chciały, abym przyszła do nich bawić się, ale ja nie mogłam przestać płakać. Ojciec wkrótce umarł. W filmie miałam zagrać matkę bolejącą nad ciałem ojca. Według scenariusza nie powinnam wtedy płakać, lecz zachowywać się tak, jakbym była przygnębiona. W tej scenie nie musiałam grać. Czułam ból mojej matki. Zaczęłam wypowiadać słowa modlitwy i nagle zauważyłam, że nie myślę już tylko o śmierci ojca, ale także o moich rodzicach, mojej przeszłości i celu mojego życia. W tamtej chwili czułam głęboki wewnętrzny spokój, całkowicie zaakceptowałam myśl o mojej śmierci. To było doświadczenie, którego nigdy nie zapomnę.
Powrót do menu Siedem lat w Tybecie Powrót do strony głównej |