Mieszkanki Tybetu, 1936 r.

Mieszkanki Tybetu, 1936 r.

2 tysiące mil podniebnej żeglugi

ZDZISŁAW SKROK

Kilkanaście lat temu w Kathmandu na Freak Street w dzielnicy włóczęgów i narkomanów zamieniłem przewodnik po Indiach na niewielką książeczkę pt. "Seven Years in Tibet". Przewodnik był gruby i drogi, a książeczka marna, z niewyraźnym drukiem i nieczytelnymi ilustracjami. Nie żałowałem jednak.

W tanim hoteliku, kuląc się z zimna pod wilgotnym kocem, paląc na rozgrzewkę papierosy "Yaki", odbyłem wraz z jej autorem Heinrichem Harrerem egzotyczną podróż, o jakiej marzyłby każdy chłopiec, któremu nie udało się wyrosnąć z dzieciństwa. Tybet był niedaleko, po drugiej stronie Himalajów ale odcięto drogi do niego, a granicę najeżono chińskimi posterunkami. Książka zastąpić więc musiała podróż. Pozostała jednak tęsknota za czymś nie spełnionym, toteż gdy niedawno na filmowych plakatach ujrzałem nordyckiego blondyna stykającego się czołem z azjatyckim chłopcem w żółtej szacie, nie mogłem oprzeć się pokusie. Zapragnąłem po raz drugi przeżyć przygodę "Siedmiu lat w Tybecie".

Nic z tego jednak nie wyszło. Jak wszystko co dobre, książka Harrera paść musiała ofiarą kultury masowej, przemienić się w płaczliwy melodramat, obowiązkowo wyciskający łzy publiczności zainteresowanej tak naprawdę jednym: sferą relacji męsko-damskich i ewentualnie komplikacji międzypokoleniowych (rodzice-dzieci).

Obrazki kultury masowej

Regule tej podporządkowany też jest film Jeana-Jacques'a Annauda. Kanwą scenariusza "Siedmiu lat w Tybecie" jest książka Harrera, ale reżyser bierze z niej tylko to, co uzna za użyteczne dla swej banalnej opowiastki. A więc przede wszystkim warstwę przygodową, egzotyczną i polityczną. Kiedy spostrzega, że brakuje mu owego "harlequinowskiego" materiału, bez ceregieli dopisuje.

W ten sposób główny bohater filmu, Heinrich Harrer, dowiaduje się, że ma w Europie syna. Tęskni za nim, cierpi; gdy jego miłość zostaje odrzucona, ale wszystko kończy się dobrze. Jego towarzysz zaś, Peter Aufschnaiter, zakochuje się i tworzy udane stadło z piękną Tybetanką.

O obydwu epizodach w książce nie ma ani słowa. A jest to książka nie byle jaka. Kiedy jej pierwsze wydanie ukazało się w Londynie w 1953 roku, uznano ją powszechnie za "najwybitniejszą książkę podróżniczą naszych czasów". Mało komu bowiem wcześniej udało się dotrzeć do tej najbardziej tajemniczej i niedostępnej krainy, jaką od stuleci był Tybet.

Wielka ucieczka

Heinrich Harrer był Austriakiem, wybitnym alpinistą (pierwszy zdobywca skrajnie trudnej Północnej Ściany Egeru w AIpach), mistrzem olimpijskim w biegach zjazdowych. Peter Aufschnaiter kierował niemiecką wyprawą podjętą w 1939 roku na szczyt Nanga Parbat, jeden z himalajskich ośmiotysięczników. Wyprawą nieudaną, opłaconą śmiertelnymi ofiarami. Jej uczestnikiem był również Harrer którego kraj po Anschlussie znalazł się w granicach III Rzeszy.

Obydwaj wraz z towarzyszami zostali internowani po wybuchu II wojny światowej w obozie Dehra Dun w północnych Indiach.

Na tych peryferiach cywilizowanego świata wielka wojna nie przybrała jeszcze formy totalitarnego mordu jak w Europie. Anglicy przestrzegali rycerskiego kodeksu i tolerowali kolejne ucieczki więźniów gratulując im odwagi. Po dwóch .niepowodzeniach trzecia próba okazała się pomyślna. Minęło jednak kilka dni i z kilkunastu uciekinierów na wolności pozostało tylko dwóch: Harrer i Aufschnaiter. Był maj 1944 roku i stali u stóp Himalajów Jedynym krajem, gdzie mogli spodziewać się azylu, był leżący po drugiej stronie Tybet. Prowadziła tam nawet droga używana przez kupców i pielgrzymów, ale wiedzieli, że patrolują ją Hindusi w służbie Anglików a dalej nieprzychylni cudzoziemcom urzędnicy tybetańscy. Wybrali więc drogę przez płaskowyż Changthang - rozległe pustkowie odwiedzane tylko przez pasterskich nomadów i rozbójników Do Lhasy mieli dotrzeć po 21 miesiącach straszliwej wędrówki.

Miłość bodhisattwy i miłość sportowca

Ich szanse na przeżycie były niewielkie. Bez pieniędzy, żywności, broni i ciepłej odzieży w surowym klimacie i górskich bezdrożach nie zaszliby daleko. A jednak przetrwali i przebyli dwa tysiące mil dzielących ich od Lhasy. W filmie Annauda jest to przede wszystkim ich zwycięstwo, efekt odwagi, sprytu i fizycznej tężyzny. Z książki Harrera wyłania się jednak inna prawda.

Oczywiście, że byli odważni, bo nie mieli nic do stracenia poza powrotem do obozowej nudy, byli też jako himalaiści dobrze przystosowani do trudnych górskich warunków. Ale swój sukces zawdzięczali przede wszystkim ludziom, prostym Tybetańczykom napotykanym po drodze. To oni ich karmili, bronili przed bandytami, nawet ostrzegali przed urzędnikami własnego państwa, którzy bronili cudzoziemcom dostępu do stolicy.

Aby zrozumieć ten sposób postępowania; trzeba wiedzieć choć trochę o psychice i etyce Tybetańczyków o ich "porządku serca". Otóż jest to porządek ukształtowany przede wszystkim przez religię, przez buddyzm. Tybetańczycy wyznają jedną z jego odmian - wadżrajanę - zwaną przez Europejczyków lamaizmem od tybetańskiego słowa "lama", które oznacza to samo, co w hinduizmie guru, mianowicie duchowego nauczyciela.

W buddyjskiej tradycji lamaici należą do Wielkiego Wozu (mahaiany), który jest zaprzeczeniem wcześniejszej duchowej ścieżki zwanej Małym Wozem (hinaiana). Według tej ostatniej ideałem człowieka poszukującego oświecenia i wyzwolenia z cierpienia jest "wzniosły egoizm", skupienie na sobie i samotne poszukiwanie ostatecznego wyzwolenia. Ideałem mahajany jest altruizm, którego spełnienie gwarantuje bodhisattwa - mędrzec, który doznał oświecenia, ale świadomie powstrzymuje się przed zatopieniem w nirwanie, czyli całkowitym wyzwoleniem; na rzecz czynienia dobra dla innych istot oraz ich ,,przebudzenia". czyli doprowadzenia do ostatecznej szczęśliwości.

Dla Europejczyków, przybyszów z agresywnej, egoistycznej cywilizacji, było to niepojęte i musiało minąć kilka lat ich pobytu w Tybecie, zanim Harrer i Aufschnaiter zaczęli coś z tego rozumieć i wstępować na ścieżkę duchowej przemiany. Zakończenie książki Harrera świadczy, że tą drogą poszli wystarczająco daleko, by po powrocie do Europy już nigdy nie poczuć się w niej jak w domu i do końca życia tęsknić za Tybetem.

Twórcy filmu nic z tego nie zrozumieli. W ich obrazie Tybetańczycy to naiwni głupcy lub w najlepszym razie szczęśliwi prostaczkowie. Opóźniają budowę tak "postępowej" instytucji jak pierwsze w Lhasie studio filmowe, aby zatroszczyć się o los żyjących w ziemi robaków. Widownia wybucha śmiechem, pewna swej cywilizacyjnej wyższości i przekonana o głupocie ludzi spod Himalajów dla których wszystkie istoty żywe stanowią jedną rodzinę i uratowana dżdżownica może być reinkarnacją niedawno zmarłego krewnego. To może śmieszyć Europejczyka, ale nie zapominajmy, że nasze chrześcijańskie przekonanie o pośmiertnym życiu w zaświatach dla Tybetańczyka wydawać się może równie podejrzane.

Nachalny europocentryzm najłatwiej dostrzec można w sekwencjach, gdy młodzi Niemcy olśniewają Tybetańczyków technicznymi wynalazkami cywilizacji Zachodu i gdy elementy tybetańskiej kultury ukazywane są jako zabawne ciekawostki. Również w sprawach uczuć. Obydwaj Niemcy kochają: jeden swego syna, drugi piękną kobietę. I na tym koniec, bo tak kocha się na Zachodzie. Kocha się istotę wybraną, z nami związaną i nam potrzebną. Ale filmowa opowieść dzieje się w świecie, w którym obowiązuje odmienny ideał miłości. Brahmavihara - tybetański termin oznaczający "nieograniczone stany ducha", nakazuje miłość bezwarunkową, bezgraniczną i skierowaną ku wszystkim istotom. Z tego dającego do myślenia zderzenia dwóch ideałów, w filmie nie utrwalono niczego.

Czternasta inkarnacja

Drugim obok Harrera bohaterem filmu Annauda jest Dalaj Lama - duchowy przywódca Tybetańczyków. Kilkunastoletni chłopiec, którego Harrer spotkał w Lhasie i którego uczył tajników cywilizacji Zachodu, był Dalaj Lamą XIV Aż do pełnoletności Dalaj Lamy najwyższym autorytetem duchowym pozostawał Panczen Lama - opat jednego z najważniejszych klasztorów lamajskich, a władzę świecką, również i później, sprawował regent i jego rząd. Wszyscy oni jednak byli lamajskimi mnichami należeli do buddyjskiej sekty Gelugpa (Żółte Czapki) utworzonej w drugiej połowie XIV wieku przez wielkiego buddyjskiego reformatora Cong k'a-pę. Aż do inwazji chińskiej w 1950 roku Tybet był państwem teokratycznym rządzonym przez mnichów, którzy stanowili 10 proc. jego dwumilionowej ludności.

Komuniści wszystko chcieli ustawiać na własną modłę i niszczyli to, co dla Tybetańczyków było najcenniejsze. W 1959 roku wybuchło powstanie, które stłumili kosztem 100 tysięcy ofiar. Dalaj Lama ostatecznie wybrał emigrację, a nad Tybetem zapadła krwawa kurtyna. Masowe eksteminacje mnichów obozy koncentracyjne, głód i wysiedlenia - cały arsenał komunistycznego totalitaryzmu został użyty przeciwko temu niewielkiemu narodowi. Szczególnie okrutne były lata sześćdziesiąte, okres chińskiej rewolucji kulturalnej. Jak twierdzi Dalaj Lama, w tym czasie połowa jego narodu, czyli około miliona ludzi, przestała istnieć. Komuniści zniszczyli też 6500 klasztorów

W 1989 roku Dalaj Lama XIV otrzymał pokojową Nagrodę Nobla, która v Chinach została przyjęta podobnie jak ta sama nagroda dla Lecha Wałęsy w 1983 roku: jako perfidna ingerencja w wewnętrzne sprawy kraju. Rok później Dalaj Lama odwiedził Polskę.

Wiedza o kulturze Zachodu, którą przekazał mu Harrer, teraz procentuje, ale przede wszystkim Dalaj Lama jest strażnikiem własnej tradycji, a tej nie musiał się uczyć - wystarczyło, że przypomniał ją sobie z poprzednich inkarnacji.

Polskie tropy

I Polaków nie mogło zabraknąć na najbardziej egzotycznych trasach wielkich ucieczek ostatniej wojny, bo okazji ku temu mieliśmy niemało. Kieszonkowy egzemplarz "Siedmiu lat w Tybecie", który przywiozłem z Kathmandu, zawierał również listę innych książek reklamowanych : przez wydawcę. A wśród nich pracę autora o swojsko brzmiącym nazwisku - Sławomir Rawicz - pt. "The Long Walk". Z krótkiej notatki dowiadujemy : się, że po ukazaniu się książki jej autor : oskarżany był o konfabulację opowiedzianej w niej prawdziwej historii. Przypomina to losy "Innego świata" Herlinga-Grudzińskiego.

Bo też rzecz jest nie do wiary i bije na głowę wyczyn Harrera i Aufschnaitera. Oto ośmioro więźniów sowieckiego łagru pod kołem podbiegunowym - Amerykanin, Litwin, Łotysz, Jugosłowianin i czwórka Polaków (w tym jedna kobieta) - podjęło w 1941 r. ucieczkę i przez serce Azji dotarło do Indii, do Anglików. Dokładnie tam, skąd przed Anglikami uciekali Harrer i Aufschnaiter. Czworo zmarło z wycieńczenia i głodu (w tym trójka Polaków) ale ci, którzy doszli, pokonali 4 tysiące mil w 12 miesięcy, a więc pod względem tempa marszu i przebytej odległości pobili Niemców dwukrotnie.

A szli przez obszary o równie niebezpiecznych warunkach naturalnych jak Tybet. Na pustyni Gobi umierali od słońca i pragnienia. Ci, którzy przeżyli; zawdzięczają to jedynym mieszkańcom tych obszarów - wężom, których mięso zjadali. Związani liną przebyli zimą Himalaje i widzieli yeti - człowieka śniegu, który .przypominał im "Nadętego Szwaba", przeszli w pobliżu Lhasy nie próbując nawet wejść do Zakazanego Miasta. I tak jak dwaj Niemcy swój sukces zawdzięczają buddyjskim lamaitom, wyznawcom bodhisattwy nieograniczonego współczucia. Na północy byli to Mongołowie, przed wiekami nawróceni przez Tybetańczyków, na południu już sami poddani Dalaj Lamy.

Sławomir Rawicz, którego "Długi marsz" ukazał się w Polsce w 1993 roku, napisał: "Tradycyjna, wrodzona gościnność wobec wędrowców i hojność, której obca była myśl o jakimś wynagrodzeniu, stanowiły wspaniałe cechy tych ludzi. Bez ich pomocy nie odbylibyśmy nigdy tej drogi" .

Za Życiem z 30-31 maja 1998, foto: CAF

 

Powrót do menu Siedem lat w Tybecie     Powrót do strony głównej

 
 

Tybetański woziwoda, lata 30.

Tybetański woziwoda, lata 30.